Po adekwatnym śniadaniu ruszamy dalej w drogę, z naszą nową przybraną rodziną :] Kierunek Kununurra. Droga początkowo mało ciekawa, ale z czasem zaczęły się pojawiać pomarańczowe, potężne wzgórza i zaczęło się robić pięknie.
Przekroczyliśmy granicę międzystanową i wjechaliśmy do Zachodniej Australii. Pierwszy raz zobaczyliśmy taki stosowny punkt graniczny. Do Western Australia nie można wwozić owoców, warzyw, wełny (myśmy wwieźli, bo kiedyś dostałam mały kłaczek- wełnę ponoć trzeba wkładać do nowych butów, żeby nie obtarły. A także gdy już mamy obtarte stopy.), miodu, orzechów. Znów przesuwamy czas do tyłu, tym razem o 1,5h. Co czyni nasze dni jeszcze krótszymi.
Uzupełniamy zapasy w mieście, do którego od granicy jest jeszcze 34km. Potem zawracamy i jedziemy nad jezioro Argyle, gdzie jest camping.
Stefan nerwowo rozgląda się za basenem, z przykrością stwierdzamy, że nie ma niczego takiego zaznaczonego na kempingowej mapce. Za chwilę Tim wraca z dobrą wiadomością. Jest nowy, dopiero co wybudowany basen, ale jeszcze nie wydrukowali nowych mapek.
Rzucamy nasz bajzel i idziemy całą paką nad basen, który okazał się najpiękniej położonym basenem w jakim nam było się kąpać w życiu. Niewątpliwą jego zaletą było to, że miał niekończące się krawędzie, czyli infinity edge. A za nim roztaczał się zapierający dech, widok na wzgórza i olbrzymie jezioro.
Na zachód słońca podjechaliśmy najpierw nad zaporę, a potem do punktu widokowego. Wieczorem znów grilowaliśmy, a na deser ku radości Stefka, był cheescake. Wokół już czarno, a na zegarku dopiero 8 (dla jasności ciemno jest już od 17!). Co tu ze sobą zrobić. Krótki spacer i chcąc nie chcąc musimy kłaść się spać.