O zgrozo. Wschód słońca jest po 5 rano. W związku z czym o 5:30 jesteśmy już na nogach i chodzimy trochę nieprzytomni, czekając do 7:30 jak otworzą basen. Z naszej całej szóstki, tylko William i Sam wykazują nadpobudliwość. Kompletnie nie przejmując się jakąkolwiek zmianą czasu, budzą się według starych reguł, czyli przed 5, czyli o 7 czasu ze stanu poprzedniego.
Na basenie spędzamy cały poranek. O 10 musimy się zwinąć, jedziemy do Kununarra.
I tam niestety trzeba się rozstać z naszą rodziną. Tim z Jenni zostają w mieście na jeszcze jedną noc, a my mamy w planie dostać się do Doon Doon station, gdzie czeka na nas dziewczyna z CS. To tylko około 120km.
Pokręciliśmy się chwilę po mieście- masa Aborygenów wysiadujących na trawie w cieniu drzew. Są dwa supermarkety- Coles, z dość wysokimi cenami i IGA z cenami 2, 3 razy wyższymi niż w Coles'ie. Aż nie możemy w to uwierzyć więc pytamy pracownika o co chodzi. Jakim cudem ich sklep funkcjonuje, skoro ulicę dalej są znacznie niższe ceny. Pan nas informuje, że wynika to z tego, ze IGA zaopatruje okoliczne komuny aborygeńskie, więc mogą sobie pozwolić na takie ceny, bo duże supermarkety, nie chcą ich zaopatrywać. Dlaczego? Tego nie wiemy.
Po lanczu idziemy do głównej drogi i osłaniając się naszymi dwoma parasolami, czekami na jakiś sprzyjający samochód. Nic z tego. Idziemy więc dalej, za jeden z ostatnich kempingów i tam dalej próbujemy. Robi się coraz później. Jest już po 4, zaraz się zacznie ściemniać! Co za beznadzieja. W międzyczasie podjeżdża trak, bez naczepy. Kierowca mówi nam, że czeka na pozwolenie na wyjazd, ale jak je dostanie to nas może zabrać. Pokładamy w nim sporą nadzieję, niestety już nie wrócił. Tymczasem trzy metry od nas, z trawy wypełzł wąż. Autralia panie, Australia.
Trochę nas to sparaliżowało i przestraszyło- planowaliśmy w tej trawce rozbicie namiotu, w razie nie dojechania... Wąż spłoszony ruchem na drodze, wrócił na trawę i gdzieś przepadł.
Łapiemy dalej. W końcu zatrzymuje się samochód, który prowadzi koleś, mieszkający w Doon Doon Station. Miejsce do którego zmierzamy jest komuną aborygeńską, mamy się tam zatrzymać u dyrektorki tamtejszej szkoły. Koleś który nas zabiera, jest Aborygenem i pracuje w szkole. Ma 31 lat, żonę i czwórkę dzieci. Jego mama była z tzw. lost generation.
Przyjeżdżamy, witamy się z Dannielle, zjadamy noodle, chwilę gadamy i idziemy spać.
Danielle jeszcze nam pokazuje dziennik, który prowadziła jej poprzedniczka. Są w nim zdjęcia z komuny, ale też z samego domku, w którym teraz jesteśmy. Poprzednia dyrektorka miała tam swoje kurczaki, które w niedługim czasie zostały zjedzone przez pytona, który postanowił odwiedzić jej ogródek- obecnie obficie zarośnięty. Jedno ze zdjęć było zacne: z paszczy pytona wystawała jedynie kurza łapka. Żałuję, że w końcu zapomniałem zrobić fotki.
Zdjęcia poniżej są związane z dniem następnym.