Tak więc wstajemy o 5 rano, a nawet wcześniej, bo zaczęło padać. Stawiamy się w umówionym miejscu i jedziemy z Andrzejem i jego synem do punktu widokowego. Tłoczno, ale większość ludzi zostaje na platformie, my podchodzimy pod ogrodzenie. Jest ładnie, ale nie spektakularnie. Młodzian, niewzruszony, przez cały czas stoi tyłem do góry. Niebo było ciągle zachmurzone. Rozstajemy się na parkingu- oni jadą się wspinać na Uluru. Po chwili zabieramy się z powrotem do resortu ze starszą parą, która poprzedniego wieczoru, pomimo posiadania własnego samochodu, wykupiła przejazd autobusem na zachód słońca, bo bali się, że się zgubią...
Rozpoczyna się nasze 4 godzinne oczekiwanie na samochód, który nas zabierze do Alice Springs. Stoimy ciągle przed skrętem na lotnisko, więc wiele z aut, które nam się zatrzymały, zmierzały tylko tam. Ci co ewidentnie jechali dalej, mieli nas w nosie. Usprawiedliwiamy tylko posiadaczy dzieci. Najbardziej nas rozbawiali ci, którzy wzruszali rękami w geście, świadczącym, że nie mają pojęcia gdzie byśmy właściwie chcieli jechać- w końcu dróg tam w bród w wielu kierunkach. Muchy wyjątkowo się starały a my jakoś nie byliśmy akurat w nastroju. Więc nie był to najlepszy nasz czas oczekiwania. W końcu zdecydowaliśmy się przejść za skręt na lotnisko i kiedy ledwo stanęliśmy, zza zakrętu powoli wyłonił się tir. Jak się okazało, był to nasz najszczęśliwszy stop na ten dzień.
Adrian, nasz tirowiec, może mało wymowny ale równy koleś. Trudno powiedzieć, czy szukał towarzystwa na trasę, czy po prostu stwierdził, że ma miejsce więc może nas zabrać. Jechał na lotnisko, odwieźć samochody do wypożyczalni.
Po bokach drogi mijaliśmy olbrzymie kałuże, w niektórych miejscach woda była na drodze. Gdy odbiliśmy już na Stuart Highway i mieliśmy około 170km do Alice Springs, zobaczyliśmy sznur samochodów, który zatrzymał się przed zalaną drogą. To samo działo się po drugiej stronie. Powodziowy słupek wskazywał 30cm. Co to dla fachowców. Przemknęliśmy przez wodę, ludzie robili zdjęcia i machali. Posiadaczom samochodów osobowych nie pozostało nic innego, tylko czekać, aż woda opadnie. A to wiązało się z wielogodzinnym oczekiwaniem, bo ciągle padało. Przejeżdżaliśmy z nie ukrywanym triumfem, patrząc na unieruchomione samochody, które wcześniej nas nie zabrały. Mieliśmy niesamowite szczęście. Inaczej utknęlibyśmy tam z jedną paczką ryżowych krakersów. Ot co. Mknęliśmy dalej, po drodze minęliśmy jeszcze jeden fragment całkowicie zalanej drogi i w strugach deszczu wjechaliśmy na lotnisko w Alice Springs.
Całkowita beznadzieja. Obrzydliwie lało i było zimno. Po kostki w wodzie, przeszliśmy w kierunku terminalu i za chwilę złapaliśmy auto, które nas podrzuciło do centrum. Po drodze minęliśmy rzekę, w której suchym korycie zwykle wysiadują i śpią Aborygeni. Rzeka wylała już parę tygodni temu, zalewając skutecznie okoliczne drogi.
Wszystko to wyglądało bardzo mało sprzyjająco. Była godzina 18, deszcz, my bez dachu nad głową- chłopak z CS w ostatniej chwili zrezygnował z goszczenia nas. Przed chwilą jeszcze przyszedł sms o katastrofie lotniczej w Katyniu, który kompletnie nas wytrącił z równowagi.
Alice cieszy się bardzo złą sławą. Wszyscy nas przestrzegali, że nie należy się tu wieczorami szwendać i bardzo uważać na Aborygenów, którzy pijani szukają zaczepki. Nie było nawet mowy o ryzykowaniu i rozbijaniu się gdziekolwiek na dziko. Koło nas przejechał radiowóz w którym za kratami siedzieli Aborygeni, a z marketu ochrona wyprowadzała Aborygena, która jak się okazało, publicznie się onanizował.
Zjedliśmy lody w McDonaldzie i ruszyli przed siebie.
Weszliśmy do YHA, czyli hostelu sieciówki. Wszystkie miejsca już zajęte. Zapytaliśmy babki, czy by się nie dało rozbić na trawie przy basenie i za jaką kasę. Musiała zadzwonić do managera i po krótkiej rozmowie zaproponowali nam rozbicie się i korzystanie ze wszystkich facilitów za $25 za dwie osoby. Podziękowaliśmy i powiedzieli, że wrócimy do 20:30, kiedy zamykają recepcję, jeśli nic nie uda się znaleźć.
Zlokalizowaliśmy wszystkie kościoły, w celu upewnienia się, czy nie ma tam jakiegoś miłego trawnika dla nas. Poszczęściło nam się w kościele katolickim. Miły ksiądz zaprowadził nas do osobnego domku w którym są pokoje dla gości. Tam już był brat Rodney i 3 nauczycielki z pobliskiej aborygeńskiej dry community (zakaz alkoholu i narkotyków), którzy utknęli w mieście, ponieważ droga do Santa Teresa była zalana. My jednak uparliśmy się na ogródek, ale mogliśmy korzystać z kuchni i łazienki. Pełny komfort. Zostawiliśmy bety i pomknęliśmy do Woolworthsa, gdzie pani z kolejki, która tam pracowała, powiedziała, żeby się pospieszyć, bo kurczaki są na wyprzedaży- normalna cena $10, po przecenie 2$. Stefan rzucił się z błyskiem oku na mięsny, niestety było już za późno. Ze zwieszonymi głowami wróciliśmy do kasy dzierżąc zupy w puszkach. Widząc nasze smętne miny, pani się nad nami zlitowała i oddała nam swojego kurczaka, mówiąc, że i tak ma ich pełno w zamrażalce. Oto jak zrobiła nasz wieczór wyjątkowym. Jeszcze brat Rodney poczęstował nas piwem i winem i po fantastycznej kolacji- kurczak i bagietka z masłem- zasnęliśmy z poczuciem spełnienia.
Praktyczne:
- Jeśli ktoś nie będzie miał gdzie się zatrzymać, może się udać do parafii katolickiej, gdzie może przespać się w domku gościnnym. (sugerowana dotacja to $30).
- po zmroku ( i w ogóle ) należy być ostrożnym jeżeli chodzi o Aborygenów. W ogóle należy być, ale jak już się upiją....
- Market – woolworths czynny jest do 22, a około 20.15 mogą zacząć się przeceny. Warto zabawić się w myśliwego.
- jest Mcdonald, w nim sieć bezprzewodowa, ale łącze chodziło beznadziejnie.