Zapuszczamy silnik z samego rana. Już o 16.20 odjeżdżamy do Adelajdy. Rebeka jest na tyle wspaniała, że podwozi nas do samego Seattle – stolicy Grang'u;)Grange znajduje się nad samym oceanem. Przejazd przez Adelajdę niczym nas nie zachwycił.
Bardzo rozwleczone miasto i chyba mało urokliwe. Rebeka wysadza nas pod domem i odjeżdża razem z moim kapeluszem (to już trzeci stracony w trakcie całej naszej podróży). Na pożegnanie zostają nam wręczone dwa czekoladowe świąteczne jaja.
W domu zastajemy Kim, żonę, Scott w pracy, w barze przy plaży. Tam też się udajemy, by go odwiedzić. Sama plaża sprawia o wiele milsze wrażenie niż miasto. Na molo nastroje imprezowo- rozrywkowe, jak to w pierwszy dzień świąt wypada. Jest i przyjęcie weselne. Po drodze spotykamu beagle'a, a po chwili jego właścicieli, którzy spokojnie mogą wystartować w ultra-maratonie (ultramarynie), gdyż beagle nie reaguje na komendy ( o dziwo!:) i muszą za nim biegać kilometry po plaży. No ale przecież nie będą go prowadzić na smyczy. Gryf pogłaskał. Się ucieszył i nostalgicznie pociągnął nosem, swym obrotowym zwyczajem. Razem z Kimberley przygotowaliśmy kolację. Pierwszy raz próbowaliśmy słodkiej grillowanej dyni. Pycha. Olbrzymią odmianą był kus kus zamiast makaronu. Pogadaliśmy i padliśmy jak kawki do naszego łoża.