Noc zimna, pewnie około 5 stopni. Ha! Wstajemy, na niebie ciągle księżyc.
Namiot mokry jak po ulewie. Zbieramy się i robimy sobie spacer do mola. (Ktoś wie jak jest molo, podest po ang.?) Zjadamy krakery. I ruszamy szukać drogi. Na przyczepie pick-up'a zauważamy łeb jelenia. Ogromny. Robię zdjęcie i zaraz pojawia się pan, który tłumaczy, że sam zastrzelił dziś rano. Okropne. Rozumiemy, że są one szkodnikami, ale jakoś pozostawienie łba na swojej ciężarówce to zachowanie dla nas karygodne.
Dochodzimy do stacji benzynowej. Kanapka z crayfish kosztuje 11 dolców:) Zagadujemy do pana, który tankuje i ma przyczepę kempingową. Mówi, że dziękuje bardzo za propozycję podwiezienia nas, ale nie. No means no:) Życzę mu miłego dnia i odchodzimy. Ustawiamy się nieopodal fotografując olbrzymiego..no właśnie...czy to rak czy homar- ja się pogubiłem. Po minutce podjeżdża ten sam pan i jedziemy...bezpośrednio do Strathalbyn, gdzie czekać na nas będzie mama Zuzki:)
Suzanna musiała wyjechać, ale mama ma być cool. Podróż mija szybko i wysiadamy w małej bardzo przyjemnej podmiejskiej dziurce. Zaczepia nas pan, który zaprasza do domu, daje numer telefonu i bardzo jest nami zainteresowany. Nie wiedzieliśmy, że sława nasz dotarła aż tu:) Dziękujemy pięknie i korzystamy z jego komóry by umówić się z Rebeką. Urządzamy polowanie na słoneczny kapelusz. Udaję się. Yes, yes, yes. Po czterech miesiącach Maryś ma w końcu nakrycie głowy!!!spotykamy się z Rebeką u Jacka, i po chwili już jesteśmy w przytulnej chatce. Spokojny wieczór, zakrapiany pysznym winem i barbie:)