Zwijamy manele - czesc zostawiamy w hostelu- i ruszamy na 2 dniowy trek.
Najpierw uzupełniamy zapasy- dość bolesne to dla portfela i karkołomne- nie ma pure, nie ma kus kus'a. Nie ma noodli (w zadnym sklepie!!!!). Decydujemy się na zupki w proszku o smaku szparagowym. NIE POLECAMY. TFU.
Szlak zaczyna się w centrum miasta i najpierw trzeba wspinać się po schodach. Szlak prowadzi przez dolinkę- nie jest to tak wyjątkowe, jak to , czego doświadczaliśmy w Chile. Bardzo przypomina dolinki pieniński- co mnie akurat cieszyło, bo to moje ukochane miejsca.
Ale nie było to nic aż ta spektakularnego. Góry bardzo tatrzańskie, wyłaniające się z chmur i mgieł.
Nasz główny plan -zobaczyć Cerro Torre w całej okazałości. Im bliżej punktu widokowego, tym zimniej i mocniejsze podmuchy. Na miejscu już wieje bez opamietania i Stefan nam obudowywał fortyfikacje. Co kilka kroków są porobione takie osłony z kamieni. Ale naszą trzeba było powiększyć ze względu na nasze gabaryty- oboje mamy 183 cm wzrostu :)
Spędziliśmy tam razem 40 minut, ale góra miała nas w nosie. Już się wydawało, że zaraz się pokarze, po czym przywiewało kolejną falę mgły, lub chmury. Już sie zgubiliśmy co to było. Ja stracilam resztki ciepła i cierpliwości i zaczęłam złazić z punktu widokowego do doliny. Stefanek jeszcze się tam bunkrował 30 minut, ale nadaremnie.
Przed nami do pokonania fragment tego samego szlaku i odbicie na krzyżówce w kierunku kempingu Poincenot. Jeszcze długa droga, jak się pokona stromy fragment od krzyżówki, to już jest w miarę płasko. Po drodze muchy wariatki, które wlatują dosłownie wszędzie- przypomina nam sie czas z pustyni w Australii, gdzie bez moskitiery padało sie na miejscu :)
Niewielu ludzi, huczy wiatr.
Tuz przed odbiciem na sam kemping spotykamy dwóch gości, do których zagadujemy o trasę. Okazuje się, że idą na nasz kemping...ale źle odczytali mapę i szli dokładnie w odwrotnym kierunku. I tak uratowaliśmy im tyłki i potem nam strasznie dziękowali, bo było już późno i skończyłoby się to dla nich spaniem na dziko.
Kemping położony u podnóża Fitz Roy'a. Bajecznie. Ale zimno!!! Kolację gotujemy w namiocie. Nie mogę się dogrzać za żadne skarby do następnego dnia.