rano znow przed 7, taksen na dworzec, kupujemy bilety do bodajze muong man..czy cos..niedaleko miu ne..bo wypielismy sie na sponsorowane przez hotele na trasie open tours bus tickets i inne..jemy kanapke popoijajac wspaniala wietnamska kawka ze slodkim skondensowanym mlekiem!!! ( tak pisze bo byla to jedna z najlepszych kawek jakie pilem) i ruszamy na hard seat'y..nie jest najgorzej..pociag prawie pusty, mozna przemknac sie do kuszety i drzemnac bo polowa personelu pije piwko a druga spi...nie wiem jak maszynowy...;)
pozniej walka z motorowymi ktorzy sa gorsi niz muchy oraz z miejscowymi autobusami ( kierowcy w sposob wredny i bezpardonowy zdzieraja..za bagaz i takie tam) no i w koncu jestesmy w tym Palm Springs(piekne resorty itp. ale oczywiscie jak wszedzie mozna se poradzic)wlasciwie to jakies 6km do mui ne ale do samego miasta nie warto......strasza nas ze drogo..ale znajdujemy przyzwoite miejsce..Thien son..no i na plaze...a tam setki kite-surferow...to zainteresuje coponiektorych( to dla pyzy do korekcji i michala tez - w koncu korektorem jest;)...robi to ogromne wrazenie...szybka kapiel( w oceanie znaczy..)...no i kolacyja...jutro wydmy..
byly wydmy...ale wydmy jak wydmy..jak ktos juz widzial to nic takiego...zjechac mozna z nich na takim jabluszku..dzieciaki oferuja...
no ale jest wodospad po drodze ( znaczy teraz to prawie go nie bylo) ale dorga do niego jest dla mnie warta odwiedzenia tego miejsca..naprawde uroczo...)
no i wioska rybacka...ladnie
pozniej znow zmagania z falami( bo tu bardziej baltyk to przypomina niz w kambodzy czy Tajlandii)no i tile...
no i wzielismy rower ale jak ktos sie nie chce zameczyc to motorek wskazany...